środa, 30 marca 2011

Szpinaku, wróć!

Anka: W centrum Gdańska jest deszczowy, marcowy poranek, a my jesteśmy głodne. Teoretycznie rozwiązanie takiego problemu powinno zająć chwilę. W praktyce znalezienie restauracji, która o tej porze przygarnie wygłodniałego klienta, graniczy z cudem.

Marta: Po kwadransie już wiemy – większość lokali jest o tej porze zamknięta, a ta część, która szczęśliwie pracuje od rana, obsługuje głównie (lub jedynie) hotelowych gości.

A: A przecież śniadanie to podstawa, co wbijano mi do głowy od dziecka i pewnie dlatego w czasach studenckich jadłam jogurt, popijałam kawą, a potem szłam na papierosa.

Teraz sprawy mają się zgoła inaczej i biada mi, jeśli po jakiejś godzinie czy dwóch od obudzenia, nie zjem czegoś konkretnego! Organizm domaga się kalorii. Dzisiaj koniecznie w postaci śniadania a la carte.

M: Racja, żadna tam naprędce upichcona jajecznica, żadna kanapka z żółtym serem zjedzona na stojąco w kuchni. Ma być porządne śniadanie, z dużą ilością dobrej kawy i niespieszną rozmową.

Na szczęście przypominam sobie o wspaniałych jajkach w koszulce na gniazdku szpinakowym, które onegdaj serwowano w restauracji Zeppelin.

Decyzja zapadła: czas odświeżyć to wspomnienie.

Idziemy!

Restauracja w Hotelu Wolne Miasto, dawny Zeppelin mieści się w przy ulicy Św. Ducha. Bezpośrednie wejście do restauracji (od ul. Tkackiej) wygląda nieco jak wejście od kuchni, ale w przypadku restauracji to chyba nie powód do niepokoju. Sala o tej porze wygląda jak każda hotelowa stołówka: sporo klientów, zimny bufet i kelnerki roznoszące kawę.

Wystrój jest spokojny, wzorowany, tak jak w przypadku wielu innych lokali, na wystroju hal odlotów międzynarodowych. Jest czysto, równo, gładko. Błyszczy również sufit, co może dawać pewien element zaskoczenia.

A: A mi się ten sufit podoba, daje wrażenie, że sala jest wyższa niż w rzeczywistości. Za to nie podobają mi się okruszki na stołach i plastikowe miotełki, którymi kelnerzy pracowicie zmiatają obrusy, zwłaszcza że mojego nie zdążyli zmieść.

Ale uwaga: jest karta! Skwapliwie chwytamy ją w ręce, otwieramy i...

M: Pierwszy rzut oka na kartę dań uświadamia nam, że nie przypomnimy sobie niebiańskiego smaku jajek w koszulce na szpinaku. Przepadły razem z dawnym szefem kuchni. Zamiast tego jest żelazny repertuar wszystkich restauratorów tej części świata: jajecznica, jajka sadzone, omlet, parówki (nie wierzę, naprawdę parówki?) a do tego zimny bufet i ciepłe napoje. Taki zestaw zamyka się w okrągłej sumie trzydziestu złotych. 
A: Może cielęcość parówek uprawomocnia ich obecność w karcie?

Skoro o szpinaku mogę tylko pomarzyć, niech będzie coś z jajek Wybieram omlet, ale zamieniam kiełbasę na szynkę. Do picia zamawiam cappuccino.

Tymczasem Marta niestrudzenie poszukuje czegoś dla siebie.  

M: Przewracam kolejne strony karty i dalej się dziwię. Szef kuchni wziął sobie do serca dobre (?) rady i odchudził kartę dramatycznie. Cztery dania główne, po trzy zupy, dania z makaronu i sałatki oraz cztery przekąski. I koniec. Ach, nie jeszcze desery, też trzy. Wreszcie wybieram polecaną przez kelnerkę najdroższą sałatkę. Do tego espresso.

Zastanawiamy się, czy dobrze rozumiemy zamysł szefa kuchni. Co prawda dań w karcie jest mało, ale za to składników w niektórych z nich mogłoby starczyć na kilka. Na przykład rzeczona sałata „Wolne Miasto” zawiera: sałatę lodową, gruszkę, melon, ser gorgonzola, prażone migdały, pomidory, ogórki, znów ser gorgonzola, krewetki oraz, uwaga!, rumowy winegret.

A: Podano do stołu! Na omlet nie czekałam długo, ale czas realizacji zamówienia to niestety nie jedyny czynnik przesądzający o sukcesie.

Szynki brak, jest za to kiełbasa, ale pomyłkę postanowiłam pominąć milczeniem (nie czepiam się szczegółów), bo już trwa wymiana kawy, o czym za chwilę.

Zależy mi natomiast na konsystencji omletu, bo przesmażone jajka mogę sobie sama w domu zrobić, czego zresztą unikam jak ognia. Natomiast jeśli chodzi o pomidory – niby wiem, że nie należy ich zamawiać w marcu, ale czasami się nabieram.

I jeszcze cappuccino lubię pić z większej filiżanki.

Tak przy okazji: szklanka wody kosztuje sześć złotych.  

M: U mnie było tak, jak się wydawało, że będzie. Sałatka przeładowana, bez myśli przewodniej. Dressing za tłusty. Wykonanie zwyczajne – ani finezji, ani polotu, ani nawet zwykłego porządku. Krewetki tłuste i lekko ciepłe. I na dodatek chłodne espresso (kelnerka początkowo przyniosła dwie kawy z mlekiem i długo nie dawała po sobie znać, że wie, czym się mogą różnić od espresso). My naprawdę nie jesteśmy wymagające. Ale...

A: Eee, tam, nie jesteśmy wymagające. Oczywiście, że jesteśmy!

Ale ja bym im dała jeszcze szansę. Jestem ciekawa dań głównych, szczególnie owych litewskich zeppelinów – może skoro jest ich tak mało, to faktycznie są dopieszczone? Byle tylko nie było tak, jak głosi reklama się na jednym z portali internetowych: „Z przyjemnością wyserwujemy Państwu nasze potrawy!”

Bo jeśli znowu mają nam coś „wyserwować”, to ja dziękuję.

Anka i Marta, 25 marca 2011r.

Restauracja w Hotelu Wolne Miasto, Gdańsk, ul. Świętego Ducha 2